Parkuję samochód na jednej z prywatnych posesji, zamienionej
w parking dla turystów, mieszczącej się przy ulicy Morskiej w Rewie.
To główna ulica miasta, na której, oprócz domów i parkingów, znajdują się niezliczone ilości budek i starych przyczep kempingowych zamienionych
w minibary, na potrzeby rozkwitającej wakacyjnie małej gastronomii. Zewsząd wylegają na ulicę lody włoskie i kuklowe, gofry na słodko
i wytrawnie oraz belgijskie frytki.
Z domu należącego do obejścia, na którym zostawiam samochód, wychodzi starsza siwowłosa kobieta. Ma na sobie zwiewną sukienkę w fioletowo-niebieskie kwiaty, zgrabnie przykrytą jeszcze bardziej fioletowym fartuchem.
– To Pani jest właścicielką parkingu?– pytam podchodząc do niej.
– Ja – odpowiada zerkając na mnie spod oka, a może nawet nie na mnie,
a na wyskakującą właśnie z tylnego siedzenia Borą – opłata jest dziesięć złotych, za cały dzień.
– Ja chciałabym zatrzymać się tylko na godzinę, czy możemy umówić się,
że zapłacę połowę?
– Na godzinę to może sobie Pani tam o, na gminnym parkingu szukać miejsca, u mnie jest dziesięć złotych.
Nooo dobra, z siwą starszą panią nie będę się przecież kłócić, widać,
że twarda sztuka, nie wygrałabym tej potyczki, choćby słownej. Wyjmuję
z portfela dychę i wręczam kobiecie. Wracam do samochodu, zabieram torbę i psią smycz, podpinam ją Borce do szelek. Wychodzimy w miasto.
Plan był inny. Plan był taki, żeby z Mechelinek przejść plażą na Cypel Rewski i z powrotem.
Niestety, Borka, po wcześniejszym trzygodzinnym włóczeniu się po plaży
w Babich Dołach, najnormalniej w świecie odmówiła współpracy. W czasie przerwy na obiad, którym była dziś wielce nieświetna zapiekanka w jednym z mechelinkowych barów, przewinęła się całkiem spora burza – czarne chmury nagle zakotłowały się na niebie, zakryły słońce doszczętnie i na bogato polały deszczem, po czym, kilka minut później, wspomnieniem
po ulewie były tylko wielkie kałuże na pobliskiej, wyłożonej kostką brukową, ulicy. Słońce grzało na nowo, jakby nigdy nic. Wyszłyśmy na plażę, żeby dreptać w stronę Rewy. I wtedy Bora, węsząc kierunek i cel naszej podróży, zatrzymała się i spojrzała na mnie. Jej oczy mówiły wprost: „O nie, stara. Sama sobie idź. Ja zostaję. Albo wracam na tylne siedzenie.” W myślach dokonałam szybkich obliczeń, ile kilometrów mogło już dziś przepłynąć
pod łapkami Borki. Więcej przecież, niż pod moimi nogami, bo psy tak mają – pięćdziesiąt metrów do przodu, pięćdziesiąt do tyłu, tyle samo w bok…
– No dobra, Bor, przekonałaś mnie. Wracamy do auta.
Gdy tylko zmieniłyśmy kierunek marszu, Borka odzyskuje wigor. Obszczekuje miejscowego burka, jak królowa podwórka macha mu przed nosem swoją rudą kitą. Gdy tylko docieramy do samochodu, z radością wskakuje na swoje, zajmujące całe tylne siedzenie, legowisko.
A ja głośno myślę, czy zostawić sobie ten Cypel Rewski na wyprawę dnia następnego, czy pojechać tam po prostu samochodem. Odpalam mapę google’a. Do Rewy dojedziemy w 10 minut. No więc nie odpuszczam. Jedziemy!
Wychodzimy w miasto. Od kilku dni błąkamy się po nadmorskich mniejszych i większych kurortach, ale takich tłumów nigdzie wcześniej
nie widziałam. No i te lody, gofry, frytki, i jeszcze sklepy z pamiątkami – magnesami, otwieraczami do piwa, drewnianymi kuchennymi łyżkami z podpisem „Krysia – szefowa tej kuchni”, kubkami szefa i innych pań domu. Trochę prześmiewczo traktuję tę naszą polską nadmorską turystykę,
ale z drugiej strony lubię lody, no przecież. Ponieważ z przyczyn zdrowotnych od dawna nie pozwalam sobie na duże dawki cukru, lodów też zwykle unikam, więc dziś, właśnie w tej chwili postanawiam, że skoro tyle
tu tego dobra, to trzeba znaleźć fajną knajpkę i przyswoić odpowiednią dawkę dobrych, pysznie owocowych.
Sprawnie omijamy sunących chodnikiem ludzi oraz niesiony przez nich dobytek – na ramionach torby z zakupami, plażowe parawany pod pachą, dzieci za ręce albo na rękach. Podziwiam ich umiejętność ogarniania systemu – nic się nie gubi, wszystko na swoim miejscu. Swoją drogą jestem pełna podziwu również dla umiejętności socjalizacyjnych mojej psicy. Dziś objawia niewyczerpywalne pokłady cierpliwości do obcych. Kocham ją za to. Spoglądam w niebo, bo mam wrażenie, że znowu zrobiło się jakby ciemniej. Rzeczywiście, na niebie chmurek coraz więcej.
Jest. Po przeciwnej stronie ulicy zauważam miejsce, którego szukałam. Jakieś piętnaście metrów od nas stoi nie minibudka, nie przyczepa przerobiona na bar, ale mały domek- kawiarnia z zadaszonym tarasem. Podchodzimy bliżej. W oknie siedzi uśmiechnięta dziewczyna, pyta, czego nam potrzeba.
Początkowo miałam ochotę kupić loda „na wynos”, żeby jak najszybciej iść dalej, przecież w końcu cypel na nas czeka. Przed wejściem do środka, jeszcze raz spoglądam w niebo i już wiem, że nie ma co się spieszyć, bo nowa ulewa nadciąga dużo szybciej, niż się spodziewałam.
– Poproszę 3 gałki. Truskawka, mango i banan z marchewką. I podwójne espresso. I jakąś miseczkę, z której moja psica mogłaby się napić.
Dostaję miseczkę dla Bory, płacę za lody i kawę, kartą, po pani nie ma wydać. Wybieram stolik pod ścianą, tak żeby psicy było też wygodnie i jak najmniej stresująco. Słyszę pierwsze grzmoty. Borka strzyże uszami.
Boi się burzy. Uspokajająco głaszczę ją po szyi.
Lody pyszne, szczególnie mango – poezja! Upijam łyk kawy.
Nagle do małej kawiarenki jak tornado wpada piątka dzieci, dziewczynka
i czterech chłopców, w wieku od czterech do może dziewięciu lat.
Ich kolorowe kurteczki ociekają deszczem, zapiaszczone stopy zostawiają mokre ślady na drewnianej podłodze. Za nimi wchodzą dwie dorosłe kobiety, około czterdziestki. O matko! Myślę sobie, a było tak cicho, mimo burzy za oknem. No i jeszcze Borka – teraz mi tu zwariuje od zgiełku. Nic to, przytulam ją do swojego uda, głaszczę mocniej za uchem, uspokajam.
I z zaciekawieniem przysłuchuję się rozmowie dzieciaków i ich dorosłych opiekunek. Dziewczyny okazały się siostrami, jedna jest mamą dziewczynki i najstarszego chłopca, druga – trójki pozostałych chłopaków. Widać, że oba rodzeństwa dobrze się znają i mają ze sobą świetny kontakt. Szybko dochodzę do wniosku, że dzieciaki są też fajnie wychowane i bardzo elokwentne. Szybko wyliczają, które co chce – mamy zamawiają lody w kilku odsłonach dla młodszych dzieci, szejka oreo dla najstarszego, dla siebie lody i kawę. Za chwilę miła dziewczyna – kelnerka przynosi wszystko
do stolika. Na chwilę zapada cisza, bo dzieciaki zaczynają pochłaniać swoje słodkości. Tylko na chwilę, bo zaspokoiwszy pierwszy lodowy głód, zaczynają rozglądać się i opowiadać sobie, co widzą na obrazkach wiszących na ścianach, któryś z chłopców zauważa Borę leżąca pod stołem, pokazuje ją palcem całej reszcie. Jedna z mam patrzy na mnie przepraszająco, gestem ręki i mimiką twarzy próbuję jej przekazać, że wszystko w porządku, niech się niczym nie przejmuje. I w tym momencie najstarszy chłopczyk zwraca się do swojej mamy z pytaniem, które zostanie w mojej głowie na długo
i sądzę, że dzięki niemu właśnie opisuję tu całą tę historię.
Najstarszy chłopczyk pyta:
– Mamo, jak to jest, że jak chuchamy, to zimne rzeczy przemieniają się
w ciepłe, a jak dmuchamy, to ciepłe przemieniają się w zimne? Przecież to to samo powietrze, które jest w nas?
Pif-paf. Trafiony zatopiony. Czy którykolwiek dorosły na świecie zadał sobie to pytanie?!
Zrobił mi dzień. Przestało padać. Idziemy na cypel.
Trochę czasu minęło…
Od postanowienia o rozpoczęciu pisania i publikowanie upłynęło ponad pół roku. Ups… Cóż, czasem tak bywa, wybaczcie. Teraz wracam do pomysłu z jeszcze większym zapałem, za chwilę ukaże się jeden z wakacyjnych tekstów 🙂
Idzie nowe
Kiedyś marzyłam o tym, by pisać książki. Taki pomysł zatlił się w głowie przez chwilę, a zaraz potem skarciłam i zdusiłam go w sobie, wiedziona wychowaniem w pokorze i ugrzecznieniu, bo jak to – o czym niby mam te książki pisać, skoro w moim życiu nie dzieje się nic ciekawego, a tylko o życiu miałoby być moje pisanie, bo inne bajki dla małych czy dużych dzieci nie wchodziły w grę…
Dziś, od marzeń o pisaniu upłynęło kilkanaście lat, uważam, że w moim życiu dzieje się mnóstwo ciekawych rzeczy i postanowiłam, że będę się nimi dzielić. To będzie to miejsce 🙂